top of page

M.A. Bułhakow, Mistrz i Małgorzata (fragm.)

Urywek z arcydzieła Bułhakowa o tym, co działo się w domu po pijaństwie Stiopy Lichodiejewa. Gdy w latach trzydziestych autor pracował nad książką, setki tysięcy ludzi przepadały bez wieści.

Jeśli ktoś nie chce czytać na stronie, może pobrać tekst.

Gdyby następnego ranka ktoś powiedział do Stiopy Lichodiejewa: „Stiopa! Jeśli natychmiast nie wstaniesz, będziesz rozstrzelany!” – Stiopa odparłby zmęczonym, ledwie słyszalnym głosem: „Rozstrzelajcie, róbcie ze mną, co chcecie, ale ja nie wstanę!”

Mało tego, że nie mógł on wstać: miał wrażenie, że jeśli tylko otworzy oczy, to natychmiast przemknie błyskawica i rozwali mu na kawałki głowę. A w samej głowie huczał ciężki dzwon, i pod zamkniętymi powiekami przepływały brązowe plamy w ramkach koloru ognistej zieleni, a na domiar złego jeszcze go mdliło, i zdawało się, że te mdłości łączą się z dźwiękami jakiegoś nieznośnego patefonu.

Stiopa starał się przypomnieć sobie choć cokolwiek, ale jego pamięć była w stanie odtworzyć tylko ten fakt, iż bodajże wczoraj i nie wiadomo gdzie stał z chusteczką w ręku i próbował pocałować nieznajomą damę, a do tego obiecywał jej, że nazajutrz, w samo południe, zjawi się u niej. Dama nie zgadzała się na to, mówiąc: „Nie, nie będzie mnie w domu!” – a Stiopa dalej swoje: „A ja wezmę i przyjdę!”.

Ani tego, kim była owa dama, ani która jest godzina, ani jaki mamy dziś dzień i miesiąc Stiopa za nic w świecie nie wiedział, a najgorzej, że nie był w stanie pojąć, gdzie się znajduje. Spróbował więc wyjaśnić choćby to ostatnie i w tym celu rozkleił powiekę lewego oka.

W półmroku coś świeciło bladym światłem. Stiopa wreszcie poznał zwierciadło i zrozumiał, że leży na wznak u siebie w łóżku, to znaczy, na dawnym łóżku jubilera, w sypialni. W tym momencie tak zakołatało mu w głowie, że zamknął oko i jęknął.

Tytułem wyjaśnienia: Stiopa Lichodiejew, dyrektor teatru Variétés, ocknął się rano u siebie, w tym samym mieszkaniu, które dzielił z nieboszczykiem Berliozem, w dużym pięciopiętrowym domu, którego okna wychodziły na ulicę Sadową.

Musimy dodać, że owe mieszkanie oznaczone numerem 50 od dawna cieszyło się jeśli nie złą, to już na pewno dziwną reputacją. Jeszcze dwa lata temu jej właścicielką była wdowa po jubilerze de Fugere. Anna Francewna de Fugere, pięćdziesięcioletnia dama, wielce szanowna i bardzo przedsiębiorcza, trzy pokoje z pięciu dała do wynajęcia. Jednym sublokatorem był niejaki – jeśli nic nie pomyliliśmy – Biełomut, zaś nazwisko drugiego nie zachowało się. I właśnie dwa lata temu w owym mieszkaniu miały miejsce niewytłumaczalne zjawiska: ludzie zaczęli stamtąd znikać bez śladu.

Pewnego razu w dzień wolny przyszedł milicjant, wezwał na korytarz sublokatora (tego, czyje nazwisko się nie zachowało) i poprosił go, aby zajrzał na posterunek milicji i coś tylko podpisał. Sublokator zwrócił się z poleceniem do Anfisy, z dawien dawna oddanej służącej Anny Francewny, żeby przekazać, w wypadku gdyby był do niego telefon, iż będzie za dziesięć minut. Ale jego nieobecność okazała się o wiele dłuższa, bowiem nie wrócił już nigdy. A najdziwniejsze jest to, że najwidoczniej razem z nim przepadł i ów milicjant.

Pobożna, a może powiedzmy wprost: zabobonna Anfisa bez ogródek oświadczyła niezwykle strapionej Annie Francewnie, że to są czary i że ona sama wie doskonale, kto porwał sublokatora i milicjanta, ale przed zapadnięciem nocy nie powie. Zaś czary, jak wiadomo, mają to do siebie, że gdy się zaczną, to już się nie kończą. Tamten sublokator przepadł w poniedziałek, a w środę pod ziemię zapadł się Biełomut, faktem, że w innych okolicznościach. Jak zwykle rano podjechał po niego samochód aby odwieźć go do pracy, i tym razem również odwiózł, ale nikogo z powrotem nie przywiózł, bo i sam jakby się rozpłynął.

Rozpacz i strach madame Biełomut były nie do opisania. Niestety jedno i drugie trwało krótko. Jeszcze tej samej nocy, gdy Anna Francewna i Anfisa wróciły z daczy – na którą nagle wdowa bardzo chciała pojechać – nie zastały obywatelki Biełomut w mieszkaniu. Mało tego: oba pokoje, które wynajmowało małżeństwo, były zapieczętowane. Dwa dni minęły w miarę spokojnie. Trzeciego dnia cierpiąca przez cały ten czas na bezsenność Anna Francewna znowu pojechała na daczę… Czy musimy dodawać, że z niej nie wróciła?!

Osamotniona Anfisa napłakała się do woli i ułożyła do snu o godzinie drugiej w nocy. Co się z nią działo potem, nie wiadomo, ale sąsiedzi opowiadali, że w mieszkaniu numer 50 przez całą noc słychać było jakieś hałasy i że do rana w oknach paliło się światło. Następnego dnia okazało się, że Anfisy też nie ma!

Wśród mieszkańców domu długo chodziły legendy na temat zaginionych i samego przeklętego mieszkania. Na przykład mówiono, że wysuszona i pobożna Anfisa jakoby nosiła na wysuszonej piersi w zamszowym woreczku dwadzieścia sporych brylantów, należących do wdowy. Albo że ponoć w drewnianej szopie na daczy, na którą z pośpiechem jeździła Anna Francewna, niespodziewanie pojawiły się niezliczone bogactwa w postaci owych brylantów i złotych carskich monet. I jeszcze różne takie historie krążyły. No, ale nie będziemy ręczyć za to, o czym nie wiemy.

Faktem pozostaje, że lokum było puste i zapieczętowane raptem tydzień, a potem zamieszkali w niej nieboszczyk Berlioz z małżonką i właśnie Stiopa, także z drugą połową. Najnaturalniej, gdy wszyscy tylko znaleźli się w nawiedzonym mieszkaniu, z nimi również wydarzyły się takie rzeczy, że diabli wiedzą co to było. A dokładniej, w ciągu miesiąca zaginęły obie żony. Aczkolwiek po nich ślady pozostały. O małżonce Berlioza mówiło się, że widziano ją w Charkowie z jakimś baletmistrzem, zaś małżonka Stiopy ponoć odnalazła się na ulicy Bożedomka, i plotki głosiły, że tam właśnie dyrektor Variétés, korzystając z niezliczonych znajomości, załatwił jej pokój, ale postawił warunek, że noga żony na Sadowej nie postanie…

A zatem Stiopa jęknął. Chciał zawołać służącą Grunię i zażądać od niej aminofenazonu, ale powoli doszedł do wniosku, że to głupie… i że żadnego aminofenazonu Grunia oczywiście nie ma. Chciał poprosić o pomoc Berlioza, dwukrotnie jęknął: „Misza… Misza…”, ale jak czytelnik rozumie, odpowiedź nie padła. W mieszkaniu panowała absolutna cisza.

Poruszając palcami u nóg, Stiopa domyślił się, że leży w skarpetach, a trzęsącą się ręką przesunął po biodrze, aby sprawdzić, czy ma na sobie spodnie, i tego nie potrafił już stwierdzić.

Wreszcie, widząc, że jest porzucony przez wszystkich i całkiem samotny, i że nikt nie może mu pomóc, postanowił wstać, choćby z najbardziej niesamowitym wysiłkiem.

Stiopa rozwarł klejące się powieki i zobaczył w lustrze swoje odbicie ze sterczącymi na wszystkie strony włosami, z facjatą opuchniętą i zarośniętą czarną szczeciną, z rybimi oczami, w brudnej koszuli z kołnierzykiem i garniturem, w kalesonach i skarpetach.

Takiego zobaczył siebie w lustrze, natomiast obok lustra zobaczył nieznajomego człowieka w czarnym ubraniu i w czarnym berecie.

Stiopa usiadł na łóżko i wytrzeszczył zaczerwienione oczy jak tylko mógł.

Milczenie przerwał nieznajomy, wypowiadając głosem niskim, ciężkim i z obcym akcentem następujące słowa:

- Dzień dobry, przesympatyczny Stiepanie Bogdanowiczu!

Nastąpiła pauza, po której, wykonawszy niewiarygodny wysiłek, Stiopa wymówił:

- W czym mogę pomóc? – i sam był w szoku, nie mogąc poznać swojego głosu. Słowa „w czym” wypowiedział dyszkantem, „mogę” basem, a „pomóc” nie wydobyło się.

Nieznajomy uśmiechnął się przyjaźnie, wyciągnął duży złoty zearek z diamentowym trójkątem na pokrywce, zadzwonił jedenaście razy i powiedział:

- Jedenasta! Równo godzina, gdy tak oczekuję na pańskie wybudzenie, albowiem wyznaczył mi pan spotkanie na godzinę dziesiątą. Zatem jestem!

Stiopa wymacał leżące na krześle obok spodnie, szepnął:

- Przepraszam… - nałożył je i ochrypłym głosem zapytał: - Niech mi pan przypomni swoje nazwisko?

Mówienie sprawiało mu trudność. Przy każdym słowie ktoś wbijał mu igiełkę w mózg, sprawiając piekielny ból.

- Jak to? Moje nazwisko też pan zapomniał? – uśmiechnął się gość.

- Przepraszam… - wychrypiał Stiopa, czując następny objaw kaca: wydawało mu się, że podłoga koło łóżka zniknęła i że właśnie poleci głową w otchłań do wszystkich diabłów.

- Drogi Stiepanie Bogdanowiczu, - powiedział przybyły, uśmiechając się przenikliwie - żaden aminofenazon panu nie pomoże. Proszę zastosować się do starej, mądrej zasady: „Czym się strułeś, tym się lecz”. Jedyne, co przywróci pana do życia, to dwa kieliszki wódki oraz ostra i gorąca zagryzka.

Ze Stiopy był człowiek sprytny i choć bardzo cierpiał, to zorientował się, że skoro go zastali w takim stanie, to musi do wszystkiego się przyznać.

- Mówiąc otwarcie – zaczął, z ledwością panując nad językiem, - wczoraj troszeczkę…

- Ani słowa więcej! – odparł gość i odjechał z fotelem na bok.

Stiopa, wytrzeszczając oczy, zobaczył, że na malutkim stoliku zaserwowano tacę, a na niej kromki białego chleba, czarny kawior w słoiczku, białe marynowane grzybki na talerzyku, coś jeszcze w garnuszku oraz wódkę w pokaźnej, zdobionej karafce. Szczególnie zadziwiło Stiopę to, że karafka była pokryta drobnymi, zimnymi kropelkami. Chociaż, to akurat było zrozumiałe: karafka znajdowała się w miseczce z lodem. Jednym słowem, przygotowane to było estetycznie i z wielką znajomością tematu.

Nieznajomy nie pozwolił Stiopie zadziwiać się bez końca i zręcznie nalał mu pięćdziesiątkę.

- A pan? – pisnął Stiopa.

- Z przyjemnością!

Nieskoordynowaną ręką Stiopa podsunął kieliszek do ust, zaś nieznajomy jednym haustem pochłonął zawartość swojego kieliszka. Przeżuwając kąsek kawioru, Stiopa wycisnął z siebie słowa:

- A pan… zagryźć?

- Najuprzejmiej dziękuję, ja nigdy nie zagryzam, - odpowiedział znajomy i nalał drugą kolejkę. Otworzył garnuszek, w którym leżały parówki w tomacie.

I właśnie diabelna zieleń przed oczami roztopiła się, można już było wypowiadać zdania, a co najważniejsze, Stiopa przypomniał sobie kilka rzeczy. Mianowicie to, że wczoraj wieczorem był na Schodni, na daczy u autora skeczów Chustowa, i że sam Chustow zawiózł go tam taksówką. Przypomniał sobie nawet, jak razem zamawiali tę taksówkę pod hotelem Metropol i że potem był z nimi jakiś aktor czy nie aktor… ważne, że z patefonem w walizeczce. No tak, właśnie, to wszystko było na daczy! Jeszcze przypomniał sobie, jak psy wyły od tego patefonu… Została do rozwiązania tylko kwestia owej damy, którą Stiopa chciał pocałować… diabli wiedzą, co to za jedna… chyba w radiu pracuje, a może i nie…

Wczorajszy dzień udało się więc w pewnym stopniu zrekonstruować, ale Stiopę znacznie bardziej obchodził teraz dzień dzisiejszy, a zwłaszcza wizyta nieznajomego, do tego z zagryzką i wódką. Właśnie tę sprawę byłoby dobrze wyjaśnić!

- No cóż, mam nadzieję, że teraz przypomniał pan sobie moje nazwisko?

Ale Stiopa tylko uśmiechnął się zawstydzony i bezradnie rozłożył ręce.

- A to dopiero! Czuję, że poza wódką pił pan jeszcze porto! Litości, jak tak można?!

- Chciałbym pana poprosić, aby to pozostało między nami – przymilił się Stiopa.

- Ależ oczywiście! Lecz za Chustowa, jak wiadomo, nie mogę odpowiadać.

- To pan zna Chustowa?

- Wczoraj w pańskim gabinecie przemknął mi ów typ przed oczami, i wystarczyło nań spojrzeć, by wiedzieć, że to drań, intrygant, oportunista i lizus.

„W rzeczy samej!” – pomyślał Stiopa zaskoczony tak celną, dokładną i zwięzłą charakterystyką Chustowa.

Zatem wczorajszy dzień układał się po kawałeczkach, a jednak strach nie opuszczał dyrektora Variétés. Problem polegał na tym, że ten dzień zawierał ziejącą, olbrzymią czarną dziurę. Tego nieznajomego w berecie, drodzy państwo, Stiopa w swoim gabinecie na pewno nie podejmował.

- Profesor czarnej magii Woland – znacząco przedstawił się gość, widząc zafrasowanie Stiopy, i opowiedział całą historię po kolei.

Wczorajszego dnia przyjechał on zza granicy do Moskwy, natychmiast pojawił się u Stiopy i zaproponował swoje występy w Variétés. Stiopa zadzwonił do Moskiewskiej Obwodowej Komisji ds. Widowisk i całą sprawę uzgodnił (Stiopa zbladł i zamrugał oczami), podpisał z profesorem Wolandem umowę na siedem występów i ustalił, iż Woland przyjdzie do niego nazajutrz o dziesiątej rano dla omówienia szczegółów… Zatem Woland przyszedł!

Drzwi otworzyła mu służąca Grunia, która wyjaśniła, że sama właśnie przyszła, że nie mieszka tutaj, że Berlioza nie ma w domu, a jeśli gość chce zobaczyć Stiepana Bogdanowicza, to niech wchodzi do jego sypialni. Stiepan Bogdanowicz śpi tak mocno, że ona nie ma zamiaru go wybudzać. Gdy artysta zobaczył, w jakim stanie jest Stiepan Bogdanowicz, natychmiast wysłał Grunię do najbliższego sklepu po wódkę i zagryzkę, do apteki po lód i…

- Pan pozwoli, że się rozliczymy – zaskomlał Stiopa i zaczął szukać portfela.

- O, to doprawdy bzdura! – zawołał artysta i nie miał zamiaru więcej o tym słyszeć.

Czyli sprawa wódki i zagryzki wyjaśniła się, a jednak nadal żal było spoglądać na Stiopę: on naprawdę nie pamiętał tego kontraktu i na sto procent nie widział wczoraj tego Wolanda. Owszem, Chustow u niego był, ale nie Woland.

- Pan pozwoli, że zerknę na umowę – cicho poprosił Stiopa.

- Proszę bardzo, proszę…

Stiopa spojrzał na kartkę i zdębiał. Wszystko było na swoim miejscu. Po pierwsze, jego własnoręczny, zamaszysty podpis! Ukośny podpis dyrektora finansowego Rimskiego ze zgodą na wydanie artyście Wolandowi z tytułu mających się odbyć siedmiu występów trzydziestu pięciu tysięcy rubli i dziesięciu tysięcy rubli zaliczki. Mało tego: tam jeszcze było oświadczenie Wolanda, że owe dziesięć tysięcy już otrzymał!

„Co to ma być?!” – pomyślał nieszczęsny Stiopa, i w głowie mu się zakręciło. Czyżby zaczęły się złowrogie wyrwy w pamięci?! Natomiast dalsze wyrazy zdziwienia po tym, kiedy już kontrakt został zaprezentowany, byłyby oczywiście niegrzeczne. Stiopa poprosił więc gościa, by momencik tylko poczekał, i nie szukając butów, pospieszył do telefonu na korytarzu. Po drodze krzyknął w stronę kuchni:

- Grunia!

Nikt mu nie odpowiedział. Przypadkiem zerknął na drzwi od gabinetu Berlioza, które przylegały do korytarza, i jak to się mówi, skamieniał. Na klamce zobaczył olbrzymią zalakowaną pieczęć na sznurku. „O żesz ciebie! – coś krzyknęło w głowie Stiopy. – Jeszcze tego tylko brakowało!” – i tu już jego myśli pomknęły dwiema różnymi drogami, ale jak to bywa podczas katastrofy, musiały się gdzieś zderzyć. Kaszę, która powstała w jego głowie, nawet trudno jest przekazać. Do diabła! Jakby nie wystarczało jegomościa z czarnym beretem, zimną wódką i dziwną umową: jeszcze się okazuje, że pieczęć wisi na drzwiach! Czyli że niby Berlioz coś nabroił – nie no, w to już nie można uwierzyć, to jest po prostu wykluczone! Ale na drzwiach pieczęć wisi! Tak… I wtem załopotały w głowie Stiopy bardzo nieprzyjemne myśli na temat artykułu, który jak na złość podsunął Michaiłowi Aleksandrowiczowi do publikacji w czasopiśmie. A artykulik, powiedzmy to sobie w zaufaniu, był idiotyczny! I do niczego, i za jakieś mizerne pieniądze…

A w kolejce za myślą o artykule była już myśl o pewnej podejrzanej rozmowie z Michaiłem Aleksandrowiczem, z tego co pamiętał, dwudziestego czwartego kwietnia wieczorem, na stołówce przy kolacji. Ma się rozumieć, całkiem podejrzaną ta rozmowa nie była (Stiopa nie brałby udziału w takowej), ale dotyczyła jakiegoś zupełnie niepotrzebnego tematu. Naprawdę bez problemu można byłoby go nie podejmować. Niewątpliwie jeszcze chwilę temu ta dyskusja była błahostką niewartą uwagi, ale teraz, gdy ta pieczęć wisi…

„Ach, Berlioz, Berlioz! – bulgotało w głowie Stiopy. – To się we łbie nie mieści!”

Nie był to jednak odpowiedni moment dla rozpaczania, tak więc Stiopa wykręcił numer do gabinetu Rimskiego, dyrektora finansowego Variétés. W sytuacji był bardzo niezręcznej: po pierwsze, cudzoziemiec mógł się obrazić, że Stiopa sprawdza go nawet wtedy, kiedy pokazał mu kontrakt, no i rozmowa z dyrektorem finansowym zapowiadała się arcytrudną. Doprawdy, nie da się zadać następującego pytania: „Proszę powiedzieć, czy wczoraj podpisywałem umowę z profesorem czarnej magii na trzydzieści pięć tysięcy rubli?” Takich pytań się nie zadaje!

- Halo! – rozległ się w słuchawce ostry, nieprzyjemny głos Rimskiego.

- Dzień dobry, Grigoriju Daniłowiczu – cicho odezwał się Stiopa, - tu Lichodiejew. Mam taką sprawę… hmm… hm.. jest u mnie ten… e… artysta Woland… No i… chciałem zapytać odnośnie dzisiejszego wieczoru?

- A, ten od czarnej magii? – odrzekł Rimski, - zaraz będą plakaty.

- Aha – słabym głosem powiedział Stiopa, - to… do zobaczenia…

- Kiedy pan przyjdzie? – zapytał Rimski.

- Za pół godziny – odparł Stiopa, odłożył słuchawkę i zacisnął ręce na rozgrzanej głowie. Oj, a to ci wstrętny numer! Co się dzieje z pamięcią, obywatele? Ha?

Ale siedzieć dłużej na korytarzu już nie można było, tak więc Stiopa ułożył plan: starając się ze wszystkich sił zamaskować swoje niewiarygodne zapominalstwo, chytrze wypyta cudzoziemca, co on właściwie chce pokazać w teatrze Variétés, który powierzono jemu, Stiopie.

I gdy Stiopa odwrócił się od telefonu, to w lustrze, znajdującym się na korytarzu i już dawno nie wycieranym przez leniwą Grunię, zobaczył przedziwnego delikwenta: długiego jak tyka, w binoklach (ach, gdyby był tu Iwan Nikołajewicz! Natychmiast rozpoznałby jegomościa!). Ten ktoś odbił się w lustrze i od razu zniknął. Zatrwożony Stiopa zajrzał w głąb korytarza i znowu zaniemógł, albowiem w lustrze przeszedł olbrzymi czarny kocur i również zniknął.

Stiopa struchlał i zaczął się chwiać.

„Co się dzieje? – pomyślał, - czy ja przypadkiem nie zaczynam wariować? Skąd się biorą te odbicia?!” – znowu zajrzał do pokoju wyjściowego i zawołał wystraszony:

- Grunia! Co to za kot się pałęta? Skąd on się wziął? I kto z nim przyszedł?

- Bez obaw, Stiepanie Bogdanowiczu – odezwał się głos, ale nie Gruni, tylko gościa z sypialni – to mój kot. Proszę się nie denerwować. A Gruni nie ma, odesłałem ją do rodziny do Woroneża. Skarżyła się, że już dawno nie dawał jej pan urlopu.

Ta odpowiedź była tak nieoczekiwana i tak absurdalna, iż Stiopa pomyślał, że się przesłyszał. W najwyższym stopniu wzburzenia popędził do sypialni i zastygł u progu. Włosy stanęły mu dęba, na czole pojawiły się kropelki potu.

Gość znajdował się w sypialni już nie sam, ale w towarzystwie. W drugim fotelu siedział ów jegomość, który jawił się w korytarzu. Teraz było dobrze widać jego malutkie wąsiki, błyszczące szkiełko jednego binokla, i że drugiego szkiełka brakowało. Ale nie to było najgorsze: na pufie, należącej wcześniej do jubilera, rozwalił się we frywolnej pozie ktoś jeszcze – monstrualnych rozmiarów czarny kot z kieliszkiem wódki w jednej łapie i z widelcem w drugiej. Na widelca zdążył już nabić marynowanego grzybka.

Światło, którego i tak było mało w sypialni, teraz w ogóle zaczęło niknąć w oczach Stiopy. „Więc tak wygląda obłęd!” – pomyślał i złapał się za próg.

- Widzę, że jest pan nieco zaskoczony, najdroższy Stiepanie Bogdanowiczu? – dopytał Woland, podczas gdy Stiopie zaczęła latać szczęka, - a nie ma czemu się dziwić. To jest moja świta.

Kot wypił wódkę, i ręka Stiopy osunęła się po framudze.

- A owa świta wymaga miejsca – ciągnął Woland, - tak więc ktoś z nas nie powinien w tym mieszkaniu być. Mam wrażenie, że to właśnie pan!

- Oni, oni! – kozim głosem zastękał ten długi i kraciasty, używając liczby mnogiej w stosunku do Stiopy, - oni w ogóle ostatnimi czasy strasznie świntuszą. Piją, utrzymują stosunki z kobietami, korzystając ze swego stanowiska, za diabła nic nie chcą robić, chociaż i tak nic zrobić by nie mogli, bo nie znają się na tym, co im powierzono. Przełożonym oczy mydlą!

- Na samochodach służbowych się rozjeżdżają! – doniósł kot, przeżuwając grzybka.

Wtem ukazała się czwarta i ostatnia zjawa w mieszkaniu, akurat w tym momencie, gdy Stiopa, który już osunął się na podłogę, roztrzęsioną ręką zaczął drapać framugę.

Z samego lustra wyszedł niski, ale niebywale barczysty ludzik, w meloniku na głowie i ze sterczącym kłem, który do reszty szpecił jego i tak potworną fizjonomię. Do tego miał rude, wręcz ogniste włosy.

- Ja – wtrącił się do rozmowy nowo przybyły – naprawdę nie rozumiem, jak on dyrektorem został. Z niego taki dyrektor, jak ze mnie arcybiskup!

- Nie wyglądasz na arcybiskupa, Azazello – zauważył kot, nakładając sobie parówki na talerz.

- O tym właśnie mówię – mruknął rudzielec i spoglądając na Wolanda, zapytał: - Czy pozwolicie, messir, żebym wyrzucił go z Moskwy do wszystkich diabłów?

- Precz!!! – nagle kot najeżył się i warknął.

Sypialnia zakręciła się dookoła Stiopy, uderzył głową o framugę i pomyślał w ostatniej chwili: „Umieram”.

Ale nie umarł. Kiedy ostrożnie uchylił powieki, zorientował się, że leży na czymś kamienistym. Dookoła rozbrzmiewał jakiś szum. Rozwarł więc oczy i zobaczył morze; mało tego: woda lekko falowała tuż u jego nóg, bo siedział na końcu mola; pod sobą miał błękitne morze, a za plecami piękne miasto na wzgórzach.

Kompletnie nie wiedząc, co się w takich wypadkach robi, Stiopa wstał i chwiejnym krokiem ruszył w stronę brzegu.

Na molo stał jakiś człowiek, palił papierosa i spluwał w morze. Spojrzał na Stiopę dzikim wzrokiem i przestał pluć. A Stiopa wykręcił następujący numer: padł przed owym palaczem na kolana i rzekł:

- Błagam, proszę powiedzieć, co to za miasto?

- Proszę, proszę! – powiedział obojętny palacz.

- Nie jestem pijany – ochrypłym głosem odpowiedział Stiopa – chory jestem, coś mi się stało, chory… Gdzie ja jestem? Co to za miasto…

- No, Jałta…

I Stiopa westchnął cicho, osunął się na bok i lekko uderzył głową o nagrzany kamień. Tłum. Marcin Szczyciński fot. zrobiona w Krasnojarsku,

Powiązane posty

Zobacz wszystkie

ZOBACZ TAKŻE

Wybrane wpisy
Najnowsze
Archiwum
Kurs rubla
100 PLN = 1468 RUB
wg kursu NBP
Na Facebooku
Warto zajrzeć
Skorzystaj z tagów
Nie ma jeszcze tagów.
bottom of page