top of page

Mistrz i Małgorzata: na Patriarszych Prudach.

Z okazji 125. rocznicy urodzin Bułhakowa i 50. pierwszej publikacji "Mistrza i Małgorzaty" w Rosji 11 i 12 listopada odbyły się czytania powieści online, a na blogu publikuję własny przekład fragmentu.

Czytania miały miejsce w miastach rosyjskich od Moskwy i Petersburga po Władywostok, ale również w Nowym Jorku i Tel-Awiwie. Współudział w tym wydarzeniu miał również Google, który transmitował wydarzenie za pomocą YouTube i opracował stronę projektu.

Wydarzenie to upamiętnia pierwszą publikację "Mistrza i Małgorzaty" w latach 1966-1967 na łamach czasopisma "Moskwa". Powieść wyszła wtedy w niepełnej wersji, cenzura usunęła około 14 tys. słów. W całości dzieło Bułhakowa ukazało się dopiero w 1969 r. w czasopiśmie "Posiew" oraz w wersji książkowej w 1973 roku (dane za artykułem na rosyjskojęzycznej Wikipedii).

W Polsce w tym roku nakładem krakowskiego Znaku ukazał się nowy przekład powieści autorstwa Grzegorza, Leokadii i Igora Przebindów. Jest to trzecie tłumaczenie dzieła Bułhakowa. Pierwszy raz na język polski tłumaczenia dokonali w 1969 r. Irena Lewandowska i Witold Dąbrowski, i ten przekład jest najbardziej znany. W roku 1995 tłumaczenia podjął się Andrzej Drawicz.

Niektóre fragmenty "Mistrza i Małgorzaty" tłumaczyłem dla wprawki. I mam ochotę pdozielić się z Czytelnikami rozdziałem pierwszym, gdy Woland przybywa do Moskwy.

Słynny znak drogowy na Patriarszych Prudach w Moskwie. Autor: Dima, CC BY-SA 3.0

Rozdział I NIGDY NIE ROZMAWIAJCIE Z NIEZNAJOMYMI

Pewną wiosną o niezwykle skwarnej wieczornej godzinie w Moskwie na Patriarszych Prudach zjawili się dwaj obywatele. Pierwszy z nich, odziany w letni szary garniturek, wzrostu był niskiego, korpulentny, łysy, swój nienagannie dobrany kapelusz niósł złożony w ręku, a na dokładnie wygolonej twarzy miał nienaturalnych rozmiarów okulary w czarnej rogowej oprawie. Jego towarzysz, dobrze zbudowany młodzian o ryżej czuprynie i z zagiętą na kark kraciastą czapką, nosił kowbojską koszulę, pogniecione białe spodnie i lekkie czarne pantofle.


Pierwszym był nie kto inny, jak Michaił Aleksandrowicz Berlioz, przewodniczący zarządu jednego z głównych moskiewskich stowarzyszeń literackich w skrócie nazywanym MASSOLIT i redaktor czasopisma kulturalnego, a ów młodzieniec zwał się Iwan Nikołajewicz Ponyriow, jako poeta piszący pod pseudonimem Bezdomny.


Kiedy literaci znaleźli się już w cieniu pączkujących lip, w pierwszej kolejności ruszyli w stronę kolorowej budki z napisem „Piwo i woda”.


I teraz należałoby zwrócić uwagę na pierwszą osobliwość owego koszmarnego majowego wieczoru. Nie tylko przy budce, ale w całej alei równoległej do ulicy Małej Bronnej nie było ani jednej osoby. O tej godzinie, kiedy zdawało się, że nie ma już nawet możliwości oddychać, i gdy słońce, które tak rozprażyło Moskwę, oddalało się za Sadowoje Kolco i znikało w suchej mgle, nikt nie przyszedł pod lipy, nikt nie usiadł na ławeczkę – aleja była całkiem pusta.

- Wody mineralnej, - poprosił Berlioz.

- Nie ma mineralnej, - odpowiedziała kobieta w budce i z niejasnych powodów nadąsała się.

- A piwo macie? – ochrypłym głosem dowiadywał się Bezdomny.

- Piwo przywiozą wieczorem, - odparła kobieta.

- Więc co jest? – zapytał Berlioz.

- Lemoniada morelowa, ale ciepła, - powiedziała kobieta.

- No, niech będzie!


Lemoniada pieniła się obficie, i w powietrzu zapachniało kosmetykami od fryzjera. Po jej wypiciu literaci od razu dostali czkawki, potem uregulowali płatność i udali się na ławkę naprzeciwko stawu i tyłem do Bronnej.


Tu właśnie miało miejsce następne kuriozum, ale związane tylko z Berliozem. Nagle przestał on czkać, serce mocniej mu zakołatało i na chwilę jakby zniknęło, po czym powróciło z wrażeniem wbitej weń tępej igły. Oprócz tego Berlioza ogarnął niepojęty strach, na tyle silny, że pojawiła się ochota w te pędy uciekać z Patriarszych. Berlioz w popłochu obejrzał się za siebie, nie rozumiejąc, co mogło go tak przerazić. Pobladł, wytarł czoło chustką i pomyslał: „Co się dzieje? Tak jeszcze nie miałem… serce wariuje… to z przemęczenia. Chyba już czas rzucić wszystko do diabła i wyjechać do Kisłowodzka…”.


Nagle ciężkie powietrze zgęstniało mu przed oczami, formując przezroczystą sylwetkę bardzo dziwnego obywatela. Na małej głowie widniała jeździecka czapeczka, ubrany był w kraciastą, kusą marynarkę… Obywatel był wysoki i chudy jak tyka, zaś na jego fizys widniał, można by rzec, szyderczy uśmiech.


Życie Berlioza tak już przebiegało, że do niecodziennych zjawisk nie był on przyzwyczajony. Pobladł więc jeszcze bardziej, wytrzeszczył oczy i pomyślał, zdenerwowany: „To niemożliwe!...”


Niestety to jednak było możliwe: długawy, przezroczysty obywatel wisiał sobie w powietrzu i kołysał się przed nim na prawo i na lewo.


I strach zawładnął Berliozem do tego stopnia, że aż zamknął oczy. A gdy je otworzył, zobaczył, że było po wszystkim: mara rozwiała się, ten ktoś kraciasty zniknął, a jednocześnie tępa igła wyleciała z serca.


- Fuj, do czorta! – krzyknął redaktor, - słuchaj, Iwan, mało co udaru przez ten upał nie dostałem! Nawet jakieś halucynacje miałem, - Berlioz zmuszał się do uśmiechu, ale ręce jeszcze mu się trzęsły, a w oczach pozostawał strach.


Stopniowo jednak doszedł do siebie, otarł czoło chusteczką i – zaczynając całkiem energicznie: „A zatem!...” – wrócił do tematu, który porzucili przy budce z lemoniadą.


Temat ten, jak się potem okazało, dotyczył Jezusa Chrystusa. Rzecz miała się następująco: szykując kolejne wydanie czasopisma, redaktor zamówił u poety spory antyreligijny poemat. Iwan Nikołajewicz napisał ów poemat, i to w bardzo krótkim czasie, tylko że dzieło niestety kompletnie nie zadowoliło zleceniodawcy. Bezdomny opisał głównego bohatera, czyli Jezusa, w najczarniejszych barwach, a jednak musiał, zgodnie ze słowami redaktora, ułożyć poemat od nowa. Właśnie teraz redaktor wygłaszał niejako wykład o Jezusie, aby podkreślić podstawowy błąd autora. Trudno powiedzieć, co Iwana Nikołajewicza wprowadziło w pułapkę – czy to jego talent do plastycznego opisywania bohaterów, czy zwykła nieznajomość zadanego tematu – dość, że Jezus w poemacie był przedstawiony jako postać z krwi i kości, choć też jako postać wysoce niesympatyczna. Berlioz zaś starał się wytłumaczyć poecie, że istota nie polega na tym, czy Jezus był dobry, czy zły, a na tym, że nigdy nie istniał, i wszystkie opowieści o nim to czysty wymysł, najzwyklejszy mit.


Trzeba zauważyć oczytanie redaktora, który z wielką uczonością wskazywał starożytnych historyków, jak choćby znakomitego Filona z Aleksandrii czy na wielce wykształconego Józefa Flawiusza, którzy ani słowem nie wzmiankowali o istnieniu Jezusa. Wykazując się gruntowną erudycją, Michaił Aleksandrowicz poinformował poetę chociażby o tym, że zapis o kaźni Jezusa w piętnastej księdze w rozdziale 44. „Roczników” Tacyta jest zwykłą fałszywką z czasów późniejszych.


Poeta, dla którego treści wykładane przez redaktora były czymś absolutnie nowym, z uwagą słuchał rozmówcy, kierując nań śmiałe spojrzenie zielonych oczu i w myślach przeklinał lemoniadę morelową, która jeszcze trochę odbijała mu się czkawką.

- Nie ma ani jednej orientalnej religii, - mówił Berlioz, - w której dziewica nie wydałaby na świat boga. Zatem chrześcijanie nie wymyślili nic nowego, kiedy stworzyli swojego Jezusa, który tak naprawdę nie chodził po ziemi. Właśnie to trzeba zaakcentować…


Wysoki tenor Berlioza roznosił się po pustej alei, i w miarę jak Michaił Aleksandrowicz coraz bardziej wchodził w gęstwinę, gdzie śmiało może sobie poczynać tylko człowiek bardzo wykształcony, poeta dowiadywał się ciekawych i pożytecznych szczegółów o egipskim Ozyrysie, dobrodusznym bogu i synu Niebios i Ziemi, również o fenicjańskim bogu Fammuzie i o Marduku, a nawet o mniej znanym groźnym bogu Wiclipucli, darzonym szczególną czcią przez Azteków w Meksyku.


I właśnie w tym momencie, gdy Michaił Aleksandrowicz opowiadał, jak to Aztekowie kleili z ciasta figurkę Wiclipucli, w alei ukazał się pierwszy człowiek.


Potem (powiedzmy to sobie wprost: wtedy, kiedy było już za późno) rozmaite instytucje pokazywały swoje zeznania z rysopisem owego człowieka. Zestawienie tych raportów doprawdy zdumiewa. Na przykład w pierwszym zeznaniu doniesiono, że ów człowiek był małego wzrostu, zęby miał złote i kulał na prawą nogę. W drugim, że była to osoba wzrostu olbrzymiego z zębami platynowymi, kulejąca na nogę lewą. W trzecim lakonicznie się stwierdza, że cech szczególnych ów człowiek nie miał.


Należy przyznać, że wszystkie owe zeznania są do niczego.


Przede wszystkim człowiek ten nie kulał na żadną nogę i wzrostu nie był ani małego, ani olbrzymiego, a był po prostu wysoki. Natomiast zęby z lewej strony miał platynowe, a z prawej złote. Był w drogim szarym garniturze i w zagranicznych pantoflach w kolorze garnituru. Szary beret niedbale zakrzywił na ucho, pod pachą nosił laskę z czarnym zakończeniem w formie głowy pudla. Na oko lat miał czterdzieści parę. Gładko wygolony. Brunet. Oczy różnego koloru: prawe czarne, a lewe, nie wiedzieć czemu, zielone. Brwi czarne, ale jedna leżała trochę wyżej od drugiej. Jednym słowem – cudzoziemiec.


Przechodząc obok ławeczki, na której siedzieli redaktor i poeta, przybysz zerknął na nich, zatrzymał się i nieoczekiwanie usiadł na sąsiedniej ławce, w kilku krokach od rozmówców.

„Niemiec” – pomyślał Berlioz.

„Anglik” – pomyślał Bezdomny, - patrzcie no, w rękawiczkach nie jest mu gorąco”.

Sam cudzoziemiec rozejrzał się po wysokich domach, tworzących kwadrat wokół stawu, i widać było, że widzi on to miejsce po raz pierwszy i jest nim zaciekawiony.

- Kolego - mówił Berlioz - świetnie, w satyryczny sposób przedstawiłeś chociażby narodziny Jezusa, syna bożego, ale sęk w tym, że przed Jezusem narodził się cały szereg synów bożych, dajmy na to, frygijski Attys. Podsumowując: żaden z nich się nie urodził, nie było żadnego z nich, w tym i Jezusa, i musisz, zamiast opisywać narodziny i przybycie mędrców ze Wschodu, przytoczyć bzdurne spekulacje na ten temat… Bo z twojej opowieści wynika, że on naprawdę był na świecie!


Bezdomny spróbował skończyć z nieznośną czkawką, wstrzymując oddech, przez co czknął jeszcze silniej, i właśnie tutaj Berlioz przerwał swoją opowieść, gdyż cudzoziemiec nieoczekiwanie wstał i podszedł do pisarzy.


Ci spojrzeli na niego z zaskoczeniem.


- Bardzo panów przepraszam, - powiedział przybysz z cudzoziemskim akcentem, ale nie kalecząc słów, - że wtrącam się, choć nie jestem panów znajomym… ale przedmiot owej dysputy jest tak interesujący, że…

Po czym uprzejmie zdjął beret, więc obaj przyjaciele musieli wstać i ukłonić się.

„Nie, to chyba Francuz…” – pomyślał Berlioz.

„Polak?..” – pomyślał Bezdomny.

Musimy dodać, że na poecie cudzoziemiec od początku wywarł negatywne wrażenie, a Berliozowi właśnie się spodobał, a może nie tyle nie spodobał, co raczej… jak można by to ująć… zaciekawił go, czy jak...

- Czy panowie pozwolą, że się przysiądę? – grzecznie poprosił cudzoziemiec, i obaj koledzy jakby mimo woli zrobili miejsce; przybysz swobodnie usiadł między nimi i natychmiast włączył się do rozmowy.

- O ile się nie przesłyszałem, pan był łaskaw stwierdzić, że Jezusa nie było na świecie? – zapytał, kierując w stronę Berlioza swoje zielone oko.

- Nie, nie przesłyszał się pan - grzecznie odparł Berlioz, - to właśnie stwierdziłem.

- Ach, to bardzo ciekawe! – zawołał cudzoziemiec.

„Ki diabła go to obchodzi?” – pomyślał Bezdomny i zasępił się.

- A pan zgodził się z rozmówcą? – dopytał się nieznajomy Bezdomnego.

- Co do joty! – potwierdził poeta, który lubił wysławiać się wyszukanie i artystycznie.

- Zdumiewające! – zawołał nieproszony rozmówca i ni stąd, ni zowąd rozejrzał się szybko dookoła jak złodziej, stłumił swój niski głos i spytał: - Przepraszam, że się narzucam, ale rozumiem, że panowie na dodatek w Boga nie wierzą? – zrobił przerażone oczy i dodał: - Daję słowo, że nikomu nie powiem.

- Owszem, nie wierzymy w Boga - z pewną pobłażliwością odparł Berlioz. – Ale o tym można mówć absolutnie otwarcie.

Cudzoziemiec opadł na oparcie ławki i zapytał, nawet nieco pisknąwszy z ciekawości:

- Panowie są ateistami?!

- Tak, jesteśmy ateistami - z umiechem odpowiedział Berlioz, a Bezdomny pomyślał zirytowany: „Się nam trafił zagraniczny gagatek!”

- Och, to cudownie! – krzyknął niezwykły cudzoziemiec i pokręcił głową, patrząc to na jednego, to na drugiego literata.

- W naszym kraju ateizm nikogo nie zaskakuje - z dyplomatyczną uprzejmością powiedział Berlioz, - większość naszego społeczeństwa świadomie już dawno zostawiła bajeczki o Bogu.


Na to nieznajomy wykręcił następujący numer: wstał i uścisnął zdumionemu redaktorowi rękę ze słowami:

- Proszę pozwolić, że wyrażę panu moją ogromną wdzięczność!

- Za co mu pan dziękuje? – zapytał z niedowierzaniem Bezdomny.

- Za bardzo ważną informację, która dla mnie, jako dla podróżnika, jest niezwykle ciekawa, - wyjaśnił zagraniczny dziwak, zagadkowo podnosząc palec.

Ważna informacja musiała rzeczywiście wywrzeć ogromne wrażenie na podróżniku, skoro przerażony rozejrzał się po domach, jakby obawiał się, że z każdego okna patrzy nań ateista.

„Nie, to nie Anglik…” – pomyślał Berlioz, a Bezdomny pomyślał: „Ale gdzie on tak się nauczył rosyjskiego, to jest ciekawe!” – i znowu się zasępił.

- Pozwolą panowie, że zapytam, - zagraniczny gość porzucił trwożne mysli, - co zrobimy w takim razie z dowodami na istnienie Boga, których, jak wiemy, jest pięć?

- Niestety! – z przykrością odparł Berlioz, - żaden z owych dowodów niczego nie jest wart, ludzkość dawno odłożyła je do lamusa. Zgodzi się pan, że na płaszczyźnie rozumowej nie może istnieć żaden dowód na istnienie Boga.

- Brawo! – krzyknął cudzoziemiec, - brawo! Odwzorował pan tok myślenia staruszka Immanuela na ten temat. I tu mamy kuriozum: zburzył on wszystkie pięć dowodów, a następnie, jakby drwiąc z samego siebie, ułożył swój własny, szósty!

- Dowód Kanta, - z delikatnym uśmiechem odparował oczytany redaktor, - również jest nieprzekonywujący. Nie na darmo Schiller powiadał, że rozważania Kanta w tej sprawie mogą zadowolić tylko niewolników, a Strauss najzwyczajniej śmiał się z tego dowodu.

Berlioz mówił, a jednocześnie zastanawiał się: „Ale kim on jest? I skąd on tak dobrze zna rosyjski?”

- A żeby wziąć tego całego Kanta i za te dowody posadzić na trzy lata na Sołowkach! – zupełnie nieoczekiwanie wybuchnął Iwan Nikołajewicz.

- Iwan! – szepnął zmieszany Berlioz.


Ale propozycja, by zesłać Kanta na Sołowki nie tylko nie zszokowała cudzoziemca, ale wręcz zachwyciła.

- Właśnie tak, właśnie, - zawołał, i lewe zielone oko, skierowane w stronę Berlioza, zabłysnęło, - to jest miejsce dla niego! Mówiłem mu wtedy przy śniadaniu: „Drogi profesorze, bez ładu i składu twoja teoria! Może i mądre to, ale straszliwie niepojęte. Będą z ciebie pokpiwać”.

Berlioz wybałuszył oczy. „Przy śniadaniu… z Kantem?... Co on bajdurzy?” – pomyślał.

- Lecz, - ciągnął obcokrajowiec, nie przejmując się zaskoczeniem Berlioza i zwracając się w stronę poety, - zesłać go na Sołowki już się nie da, bowiem od ponad stu lat przebywa on w miejscach o wiele dalszych, niż Sołowki, i wywlec go stamtąd nijak nie można, proszę wierzyć!

- Szkoda! – powiedział zawadiacki poeta.

- Szkoda, mi również szkoda! – zgodził się nieznajomy, błyszcząc okiem, i kontynuował: - ale spokoju nie daje taka oto kwestia: jeśli Boga nie ma, to mam pytanie, kto kieruje życiem człowieka i wszelkim porządkiem rzeczy?

- Sam człowiek tym wszystkim kieruje! – zaatakował Bezdomny w odpowiedzi na to nie do końca zrozumiałe pytanie.

- Przepraszam bardzo, - delikatnie odparł cudzoziemiec, - ale żeby kierować, trzeba, jakby nie było, dysponować dokładnym planem na choć do pewnego stopnia przyzwoity okres. Pozwolą panowie, że zapytam, jak człowiek może tym wszystkim kierować, nie tylko będąc pozbawiony możliwości planowania w jakiejś śmiesznej perspektywie, powiedzmy, tysiąca lat, ale też nie mogąc poręczyć nawet za swój następny dzień? Doprawdy, - i tutaj nieznajomy skierował się w stronę Berlioza, - proszę sobie wyobrazić, że pan, dajmy na to, zaczyna panowania, kierować i innymi i sobą, i nagle nabawia się pan… khm… khm… mięsaka płuc… - obcokrajowiec uśmiechnął się słodko, jakby myśl o mięsaku sprawiła mu przyjemność, - tak, mięsaka – mrużąc oczy jak kot, powtórzył to soczyste słowo, - i na tym koniec kierowania! Żaden los, oprócz pańskiego, już pana nie obchodzi. Krewni zaczynają pana okłamywać, pan przeczuwa nieszczęście i biega najpierw po lekarzach, potem po szarlatanach, a czasami i po wróżkach. I jedno, i drugie i trzecie jest całkowicie bez sensu, sam pan rozumie. Kończy się to wszystko tragicznie: ten, kto niedawno jeszcze myślał, że na coś tam może wpływać, leży nieruchomo w drewnianej skrzynce, a ludzie, wiedząc, że pożytku nie przynosi już żadnego, wrzucają go do pieca. A bywa jeszcze gorzej: człowiek właśnie wybiera się do Kisłowodzka, - cudzoziemiec przyglądał się Berliozowi, - pomyślałby kto, błahostka! Ale ów człowiek nawet tego nie zrobi, bo pośliźnie się i wpadnie pod tramwaj! Może jeszcze pan powie, że on sam tak zarządził! Czyż nie byłoby słusznie stwierdzić, że urządził go ktoś inny? – i nieznajomy roześmiał się strasznym śmiechem.


Berlioz z wielką uwagą słuchał nieprzyjemnej historii o mięsaku i o tramwaju, i zaczęły go niepokoić pewne straszne myśli. „To nie cudzoziemiec! To nie cudzoziemiec! – myślał, - to dziwna osoba… ale któż to jest?”

- Chce pan palić, jak widzę? – nieznajomy nagle zwrócił się do Berlioza, - jakie papierosy pan lubi?

- A co, pan ma różne? – ponuro zapytał poeta, któremu skończyły się papierosy.

- Jakie pan lubi? – powtórzył nieznajomy.

- No, „Naszą markę” – rozzłoszczony doparł poeta.

Nieznajomy natychmiast wyciągnął z kieszeni papierośnicę i podał Bezdomnemu:

- „Nasza marka”.

Obu literatów zaskoczyło nie to, że w środku była właśnie „Nasza marka”, a sama papierośnica. Duża, z czerwonego złota, na pokrywce przy otwieraniu zabłysnął białym i błękitnym ogniem brylantowy trójkąt.

I tu pisarze pomyśleli każdy co innego. Berlioz: „Nie, to cudzoziemiec!”, a Bezdomny: „A niech go diabli wezmą!”.

Poet i właściciel papierośnicy zapalili, zaś niepalący Berlioz podziękował.

„Odpowiem mu tak, - postanowił Berlioz. – owszem, człowiek jest śmiertelny, nikt tego nie kwestionuje. Natomiast rzecz ma się tak, że…”


Nie zdążył jednak wypowiedzieć tych słów, gdyż odezwał się cudzoziemiec:

- Tak, człowiek jest śmiertelny, ale to jeszcze pół biedy. Nieszczęście polega na tym, że czasami umiera on nagle, na tym polega dowcip! Więc człowiek nie może powiedzieć, co będzie robił dziś wieczorem.

„Temat jakoś tak dziwacznie postawiony…” – pomyślał Berlioz i zaoponował:

- Nie, no to już jest przesada. Ja mniej więcej wiem, co będę robił dziś wieczorem. Ma się rozumieć, jeśli mi nagle na Bronnej cegła na głowę nie spadnie…

- Cegła sama z siebie – przerwał nieznajomy z naciskiem, - nikomu nigdy na głowę nie spada. Zwłaszcza pana to nie dotyczy, proszę mi wierzyć. Pan umrze inną śmiercią.

- Może pan wie jaką? – z absolutnie normalną ironią zapytał Berlioz, dając się wciągnąć w rzeczywiście dziwaczną rozmowę, - i jeszcze mi pan powie?

- Bardzo chętnie – odpowiedział nieznajomy. Zmierzył Berlioza wzrokiem, jakby chciał uszyć mu garnitur, niewyraźnie mruczał coś w stylu: „Raz, dwa… Merkury w drugim domu… księżyc odszedł… sześć – nieszczęście, wieczór – siedem…”, a następnie głośno i radnośnie stwierdził: - Utną panu głowę!


Bezdomny ostro i ze złością wytrzeszczył oczy na bezczelnego nieznajomego, a Berlioz zapytał, uśmiechając się krzywo:

- A kto niby? Wrogowie? Zachodni interwenci?

- Nie, - odparł rozmówca, - Rosjanka, komsomołka.

- Hm… - mruknął rozdrażniony żarcikiem nieznajomego Berlioz, - przepraszam, ale to jest, mało wiarygodne.

- Niezmiernie mi przykro, - odparł cudzoziemiec, - ale tak właśnie będzie. Zatem, chciałbym zapytać, co zamierza pan robić dziś wieczorem, jeśli to nie sekret?

- Żaden sekret. Zaraz pójdę do siebie na Sadową, a potem o dziesiątej wieczorem w MASSOLIcie odbędzie się zebranie, któremu muszę przewodniczyć.

- Nie, to wykluczone, - twardo zaoponował cudzoziemiec.

- A to dlaczego?

- Dlatego, - odpowiedział cudzoziemiec i przymrużonymi oczami spojrzał w niebo, gdzie, wyczuwając wieczorne ochłodzenie, krążyły czarne ptaki, - dlatego, że Annuszka już kupiła olej słonecznikowy, i mało tego, że kupiła, ale już je rozlała. Dlatego zebranie się nie odbędzie.

Nic dziwnego, że pod lipami nastąpiła cisza.

- Przepraszam, - po chwili przerwy powiedział Berlioz, spoglądając na cudzoziemca, który właśnie powiedział ten stek bzdur, - ale jak ma się do tego olej słonecznikowy… i kim jest Annuszka?

- Olej słonecznikowy tak ma się do tego, - nagle odezwał się Bezdomny, który otwarcie już postanowił wypowiedzieć natrętowi wojnę, - czy wy, obywatelu, nie mieliście nigdy okazji bywać w zakładzie dla obłąkanych?

- Iwan!... – cicho zawołał Michaił Aleksandrowicz.


Ale obcokrajowiec wcale się nie obraził i roześmiał się wesołym śmiechem:

- Bywałem, bywałem, i to nie raz! – powiedział śmiejąc się, ale jednocześnie nie spuszczał z poety swojego martwego oka, - gdzie ja tylko nie byłem. Szkoda tylko, że nie chciało mi się zapytać profesora, co to jest schizofrenia. Więc pan niech sam się tego dowie, Iwanie Nikołajewiczu!

- Skąd pan wie, jak się nazywam?

- Litości, Iwanie Nikołajewiczu, któż by pana nie znał? – cudzoziemiec wyciągnął zza pazuchy wczorajszy numer „Litieraturnoj gaziety”, i Iwan Nikołajewicz zobaczył na pierwszej stronie swoje zdjęcie, a niżej własne wiersze. Ale ów dowód sławy i uznania, który jeszcze wczoraj tak radował poetę, teraz nie cieszył ani trochę.

- Przepraszam, - powiedział, i twarz jego pociemniała, - czy może pan poczekać minutkę? Muszę porozmawiać z towarzyszem.

- O, z przyjemnością! – zawołał nieznajomy, - tak pięknie tu pod lipami, zresztą, nigdzie mi się nie spieszy.

- Słuchaj, Misza, - szepnął poeta, wziąwszy Berlioza na stronę, - to nie jest żaden turysta, tylko szpieg. To rosyjski emigrant, przedostał się do nas. Spytaj go o dokumenty, bo nam ucieknie…

- Tak myślisz? – trwożliwie zapytał Berlioz, a jednocześnie pomyślał „To prawda!”.

- Uwierz mi, mówię ci, - zachrypiał mu do ucha poeta, - on odstawia durnia, żeby łatwiej wydobyć informacje. Słyszysz, jak on po rosyjsku mówi, - Bezdomny mówił i jednocześnie zerkał, pilnując, żeby nieznajomy nie nawiał, - idziemy, zatrzymamy go, bo sobie pójdzie…

I poeta za rękę pociągnął Berlioza do ławeczki.

Nieznajomy już nie siedział, ale stał obok, i w ręku trzymał jakąś książeczkę w ciemno-szarej okładce, pokaźną kopertę z dobrego papieru i wizytówkę.

- Przepraszam panów, iż pochłonięty naszą debatą zapomniałem się przedstawić. Oto moja wizytówka, paszport i zaproszenie do Moskwy na konsultacje, - znacząco rzekł nieznajomy, patrząc przy tym przenikliwie na obu pisarzy.

Zbiło to ich z tropu. „Do diabła, wszystko słyszał…” – pomyślał Berlioz i grzecznym gestem dał do zrozumienia, że pokazywanie dokumentów nie jest konieczne. W chwili gdy cudzoziemiec chciał je podać redaktorowi, poeta zauważył na wizytówce słowo „profesor”, napisane zagranicznym alfabetem i początek nazwiska – podwójną literę „V”.

- Bardzo mi miło, - odpowiedział zmieszany redaktor, na co cudzoziemiec schował dokumenty do kieszeni.


Tak więc relacja znów została nawiązana i cała trójka z powrotem usiadła na ławkę.

- A zatem zaproszono pana, profesorze, jako konsultanta?

- Tak, jako konsultanta.

- Pan jest Niemcem? – chciał się dowiedzieć Bezdomny.

- Ja? – dopytał profesor i nagle zamyślił się, - tak, chyba jestem Niemcem… - powiedział.

- Świetnie pan po rosyjsku mówi, - zauważył poeta.

- O, jestem poliglotą i w ogóle znam bardzo dużo języków, - odrzekł profesor.

- A w czym się pan specjalizuje? – zainteresował się Berlioz.

- Jestem specjalistą od czarnej magii.

„Masz ci!...” – zabrzmiało w głowie Michaiła Aleksandrowicza.

- I… i zaprosili pana w ramach takiej właśnie specjalizacji? – zająknął się.

- Tak, dokładnie, - potwierdził profesor i wyjaśnił: - W bibliotece państwowej odnaleziono autentyczne rękopisy czarnoksiężnika Herberta z Aurillac, z X wieku. Poproszono mnie, abym je odcyfrował. Jestem jedynym na świecie specjalistą w tym zakresie.

- A-a! Czyli historykiem pan jest? – z ogromną ulgą i jednocześnie z szacunkiem upewnił się Berlioz.

- Jestem historykiem, - potwierdził uczony i ni w pięć, ni w dziewięć dorzucił: - Dziś wieczorem na Patriarszych Prudach wydarzy się ciekawa historia!

Redaktor i poeta znów zdumieli się niepomiernie, zaś profesor kiwnął na nich, by się przybliżyli, i szepnął:

- Pamiętajcie panowie, że Jezus istniał.

- Cóż, profesorze, - z wymuszonym uśmiechem odparł Berlioz, - szanujemy pańską ogromną wiedzę, ale w tej sprawie trzymamy się własnego punktu widzenia.

- Żaden punkt widzenia nie jest potrzebny! – odpowiedział dziwaczny profesor, - on istniał i tyle.

- Ale musi być jakiś dowód… - zaczął Berlioz.

- Nie musi być żadnego dowodu, - odparł profesor i cicho zaczął opowiadać, a jego akcent, nie wiedzieć czemu, zniknął: - To bardzo proste: w białym płaszczu…

Powiązane posty

Zobacz wszystkie

ZOBACZ TAKŻE

Wybrane wpisy
Najnowsze
Archiwum
Kurs rubla
100 PLN = 1468 RUB
wg kursu NBP
Na Facebooku
Warto zajrzeć
Skorzystaj z tagów
Nie ma jeszcze tagów.
bottom of page